Wysoko w górach zaczęła się prawdziwa zima. Z nieba sypały się śnieżne płatki, tworząc ogromną, gęstą zawieję. Cały las był bielusieńki, a śniegu było aż po kolana.
Zwierzątka, które śpią w zimie, dawno już słodko drzemały w swoich norach i gniazdach. Z kolei te, które nie zasypiają, próbowały znaleźć coś smacznego na ząb. Niektóre z nich zmieniły kolor futerka na biały, by być mniej widocznymi w śniegu. Również lisica i łasica przebrały się w zimowe kożuszki.
W tym białym świecie pełnym zwierząt i drzew, pośrodku lasu, stał ktoś jeszcze. Ten ktoś był cały biały, wysoki, składał się z trzech wielkich kul, zamiast nosa miał marchewkę, a zamiast rąk – gałęzie. Na głowie nie miał, jak to zwykle bywa, garnka, lecz mały pień! Spoglądał na cudowny zimowy krajobraz kamyczkami, które miał zamiast oczu. Tak, to bałwan! Postawiły go tam dzieci pana leśniczego, gdy szły z tatą karmić leśną zwierzynę.
Bałwan rozejrzał się po okolicy, rozprostował swoje zmarznięte śnieżne ciało i po raz pierwszy przemówił:
– Halo!
Głos zadudnił w ciszy. Ten okrzyk przestraszył jednak tylko kilka ptaków siedzących w koronach drzew, które natychmiast odleciały. Nikogo innego nie było w pobliżu.
Bałwan zachmurzył się. Był sam. Spróbował odkleić najniższa kulę, na której stał, żeby ruszyć się z miejsca. Nie udawało mu się to jednak. Co teraz? Wyciągnął swoje zrobione z gałęzi ręce i podzielił dolną kulę na dwie mniejsze półkule. Z nich ulepił nowe nogi. Gdy był już gotów, znów spróbował oderwać je od śniegu. Pierwsze kroki były takie sobie, w końcu jednak udało mu się rozruszać, wyruszył więc w las. Szedł bardzo ostrożnie. Nie chciał przecież rozbić się gdzieś na tysiące kawałków. Nie było tu bowiem nikogo, kto pomógłby mu złożyć się do kupy. Dzieci pana leśniczego poszły już dawno do domu. A…